Tobiasz Szczepanik był jednym z pierwszych Polaków w Rotax Grand Finals. W wielkim finale wystąpił tylko raz i uzyskał nie pobity do dzisiaj wynik w DD2. Choć swoją kartingową karierę bardzo udanie kontynuował w Euro Challenge oraz w polskiej serii, nie udało mu się już wystąpić w największej imprezie świata dla kierowców Rotax.
Przy okazji 18. edycji Rotax Grand Finals wspominamy imprezę, w której wystąpił, jako jeden z dwóch reprezentantów Polski oraz pytamy Tobiasza o wielki finał.
Niektórzy mówią, że Grand Finals jest imprezą wyjątkową i niesamowitą. Jak oceniasz to wydarzenie?
Dla mnie była wyjątkowa w tamtym czasie, bo wsiadłem w „normalny” wózek. Przede wszystkim równy. Startowałem wówczas w prywatnym teamie, austriackim M-Tec, nie jechałem w „fabryce”. Ekstremalnie ciężko było przebić się do Grand Finals w Euro Challenge. Ale jak już zdobyłem bilet, to była inna bajka. Nagle każdy miał ten sam sprzęt. W Euro jechałeś w środku stawki na swoim sprzęcie, a w Grand Finals, gdzie każdy miał równe szanse, wylądowałem w pierwszej dziesiątce. To była dla mnie ogromna różnica i nabrałem wówczas wiary w swoje umiejętności. Chyba temu miało to służyć sądząc po polityce Rotaxa.
Kto był twoim mechanikiem na Grand Finals?
Holender Jeff Hoks. Stworzyliśmy wtedy nasz duet po raz pierwszy. Jeff działał wcześniej w M-Teku, obsługiwał jednego z kierowców niemieckich , ale wkurzał się, bo nie mieli razem znaczących wyników. Zaproponował współpracę mnie, a ja się zgodziłem. Dobrze nam się pracowało.
Przez wiele lat byłeś i do dzisiaj jesteś jedną z ikon polskiego Rotax Max Challenge. Co prawda nie wygrałeś Grand Finals, ale w swoim jedynym starcie osiągnąłeś wynik, który do dzisiaj jest nie pobity. Dopiero w roku ubiegłym kolejny znaczący sukces w tej imprezie odniósł Kacper Bielecki, który zdobył pole position. To już dziesięć lat jak żaden z Polaków nie wszedł do pierwszej dziesiątki stawki finałowej, w żadnej kategorii. Pamiętasz to?
Pamiętam ten finał bardzo dokładnie. Całą imprezę również. To było w Emiratach Arabskich. To fajne wspomnienia. Ale wszystko popsuł mi ostatni heat kwalifikacyjny. Jadąc na drugim czy trzecim miejscu byłem za Nowozelandczykiem Joshem Hartem. Niestety, jego wóz uległ awarii, zblokowało mu koła, a ja jadąc metr za nim, może ze 100 na godzinę, nie dałem rady się obronić przed tą sytuacją. Nie było szans. Dwa okrążenia przed końcem obaj wylądowaliśmy w piachu. Ale po kwalifikacjach, jakimś fartem byłem 27., więc awansowałem do grupy finałowej. Nie musiałem na szczęście jechać w „second chance heat”.
Stawka wówczas była chyba bardzo silna?
Bardzo. Moim zdaniem był bardzo wysoki poziom.
Jak wyglądały finały?
W prefinale przebiłem się na 14. miejsce z 27., ale co z tego skoro w finale po starcie znów był wielki dzwon. I goniłem z końca stawki.
Przyjechałeś siódmy…
Tak. Zabrakło mi może dwóch, trzech okrążeń, żeby jeszcze podgonić kilku rywali. Przede mną była grupka zawodników, których pewnie bym dopadł, zabrakło już jednak czasu. Ale miałem mega satysfakcję, bo gdy zjeżdżałem z toru ludzie bili mi brawa. Pomyślałem, kurcze co się stało, obejrzałem się, ale to było ewidentnie dla mnie. Nie wygrałem, o co więc chodzi? Przed wagą podeszło do mnie kilku kierowców, jeden z był z RPA. Mówią: „kurde, stary, to jest niemożliwe co ty zrobiłeś!” Później się okazało, że pociągnęli się za mną. Miałem najszybszy czas wyścigu finałowego i z 36. pozycji przyjechałem na metę 7. Dziś, z perspektywy czasu, to jest niezły wynik. Wtedy… no cóż, czułem niedosyt.
Czyli finał miał swoich dwóch bohaterów?
Dostałem gratulacje jeszcze od wielu ludzi na padoku. Od razu posypały się propozycje startów w innych zespołach. Nawet z fabrycznego CRG, ale wówczas nie było mnie na to stać. Jednak było to bardzo przyjemne i miłe, nie powiem. Najbardziej pamiętam reakcję kilku rywali z Euro Challenge, którzy traktowali mnie jako nic nie znaczącego zawodnika środka stawki. Po tej imprezie zmienili o mnie zdanie i stosunek.
Później już nie udało ci się awansować do Grand Finals…
Niestety. W 2008 roku miałem szansę, ale niestety awaria pozbawiła mnie tej przyjemności. To było na Euro Challenge w Belgii, na ostatniej rundzie w Genk, gdzie decydował się bilet. Szkoda, że się nie udało. Skończyłem wtedy na szóstym miejscu w „generalce”. Bilet powędrował do kogoś innego. Dzisiaj czekam aż ktoś pobije mój wynik. I chciałbym żeby ktoś to zrobił, bo to niemożliwe, by przez 10 lat nie było lepszego wyniku.
Jak z perspektywy tych 10 lat patrzysz na karting?
Wiele się zmieniło. Rozgrywki narodowe na pewno mają większe znaczenie. Poziom w nich znacznie wzrósł.
Czym był dla ciebie Grand Finals, kiedy w nim startowałeś?
Traktowaliśmy go jak mistrzostwa świata. Dla wielu ludzi był tym czym dzisiaj są mistrzostwa w kategorii OK. W pewnym momencie był imprezą najwyższej rangi, zrównał się z imprezami światowymi w kategoriach międzynarodowych. Wtedy na pewno nie był tak bardzo medialny jak jest dzisiaj, ale poziom był niesamowicie wysoki. Ale wciąż czuć ogromny prestiż tej imprezy. To jest zupełnie coś innego niż Rok Cup International czy finał Iame X30, gdzie startuje każdy kto chce. Inna liga.
Rozmawiał Paweł Surynowicz
fot. Archiwum Tobiasza Szczepanika, Kuba Rość
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Facebook
Twitter
Instagram
YouTube
RSS